reklama

Wojciech Bartnik, legenda boksu: Poznań to dla mnie bardzo szczęśliwe miasto!

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: arch. Wojciecha Bartnika

Wojciech Bartnik, legenda boksu: Poznań to dla mnie bardzo szczęśliwe miasto! - Zdjęcie główne

Wojciech Bartnik, ostatni polski bokser z medalem na igrzyskach olimpijskich | foto arch. Wojciecha Bartnika

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Boks Wojciech Bartnik to bokserska legenda, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku, brązowy medalista mistrzostw Europy w Vejle 4 lata później. To także 10-krotny mistrz Polski, zdobywca ponad 40 medali na arenie międzynarodowej, który w ponad 300 walkach nigdy nie został znokautowany. Do grudnia zeszłego roku był trenerem polskiej kadry bokserskiej. W rozmowie z Michałem Bondyrą opowiada o tym, jak budował wagę „kranówką”, jak przez policjanta dowiedział się, że jedzie na igrzyska, o słynnej walce z Angelem Espinosą. Mówi też o walce z Władymirem Kliczką, co sądzi o MMA i Mateuszu Gamrocie, no i dlaczego tak dobrze wspomina Poznań.
reklama

Michał Bondyra: Podobno pierwsze walki toczył pan na ulicach z kolegami.
Wojciech Bartnik, legenda boksu: W szkole nr 2 w Oleśnicy często bywałem na dywaniku u dyrektora. Wcale nie dlatego, że byłem łobuzem, który czekał na okazję, żeby kogoś pobić. Po prostu nie lubiłem, jak ktoś powiedział mi coś przykrego, albo mnie zaczepiał. Wtedy nie pozostawałem dłużny. Stawałem też w obronie słabszych. Dziś patrzę na to z dużym dystansem.

Podobno charakter prostowała panu mama.
Mama to był harpagon kobieta! Była mi i ojcem, i matką, i troskliwą opiekunką, ale też katem. Jak coś nabroiłem z bratem Darkiem, goniła nas z szufelką i biła po plecach. Bardzo jej na mnie i na moim rodzeństwie zależało. Była ostra, ale miała w sobie dużo miłości. Odeszła prawie rok temu. Bardzo mi jej brakuje, tym bardziej, że ojca w moim dzieciństwie nie było. Pamiętam tylko, jak wracał do domu w stanie bardzo wskazującym. 

Mama była twardą kobietą, która ciężko pracowała jako dozorca.
Miała bardzo dużo pracy, a ja widząc to pomagałem jej. Szczególnie zimą, gdy przy ujemnych temperaturach trzeba było skuwać lód z chodników. Potrafiłem też wstawać o 6 nad ranem, żeby pomóc jej umyć podłogi lub okna w jednym czy w drugim bloku. Te okna w domu myję do dziś.

Podobno uprawiania sportu wcale nie zaczął pan od boksu.
Miałem takiego nauczyciela wychowania fizycznego, który typował mnie do różnych zawodów. Chociaż w piłkę ręczną grałem tak sobie, to byłem w tej dyscyplinie reprezentantem szkoły. Biegałem też przełaje. Nawet kiedyś zakwalifikowałem się do zawodów ogólnopolskich, gdzie byłem 15 na ponad 100 uczestników. Później polubiłem krótkie dystanse: 60m i 100m. Z długimi biegami musiałem się przeprosić w reprezentacji Polski, w której byłem 11 lat.

To dlatego nazywano pana „Dziadkiem”?
Tak, to przez staż w kadrze. Z orzełkiem walczyłem przecież przez 11 lat i na trzech olimpiadach. Koledzy się zmieniali, a ja wciąż walczyłem dla Polski.

Wspomniał pan o biegach. Praca nóg w boksie to podstawa.
By wygrywać walki trzeba mieć pomysł, strategię, potem trzeba nauczyć się właśnie pracy nóg, jak na szachownicy – przód-tył, prawa-lewa. Miałem zresztą wspaniałych trenerów: Leopolda Faska, Ludwika Denderysa, Leszka Strasburgera i Zygmunta Gosiewskiego czy Ryszarda Furdynę. Miałem się od kogo uczyć.

Jak to się stało, że trafił pan do wrocławskiej Gwardii?
Kolegowałem się wtedy z Mirkiem, bardzo zdolnym chłopakiem, którego już z niestety z nami nie ma, odszedł w wieku dwudziestu paru lat. Zawsze rywalizowaliśmy. Tak było też z zapisami do klubu. Mirek żeby mnie wyprzedzić pojechał zrobić badania lekarskie do Wrocławia. Wrócił i pochwalił się, że jest już w Gwardii. Też pojechałem. Do dziś pamiętam pierwszy trening w 1984 roku. Staję w pozycji mańkuta, a trener Faska krzyczy: „jak ty stoisz!” i łups, kopie mnie w kolano. „Stawaj jak wszyscy!” A nas tam było 30. Na drugim treningu to samo. W końcu trener pyta: „Którą ręką trzymasz długopis?” Odpowiadam, że lewą, a on na to: „Trzeba było mówić, że jesteś mańkutem”! Trener Faska to był oryginał. Jak wychodził ze swojego kantorka, to zawsze z papierosem w ustach, a jak szedł, to dym kłębił się po całej sali. Ale to był świetny trener, który nauczył mnie techniki, pracy nóg, bokserskiego rzemiosła. 

Z Oleśnicy do Wrocławia jest 30 km. Codziennie pan dojeżdżał na treningi?
Od naszego bloku było nawet 40 km. Nie było mnie stać, żeby być tam codziennie, dlatego trenowałem 2 razy w tygodniu, a pozostałe treningi robiłem pod orzechem koło domu. 

Trochę jak Rocky Balboa.
Trochę się tym filmem inspirowałem. Pamiętam, jak pierwszy raz widziałem go w kinie na Jedności Narodowej we Wrocławiu. 

Pamięta pan pierwszą walkę?
No pewnie! Po dwóch tygodniach, czyli pięciu treningach, dostałem propozycję, żeby zawalczyć w meczu z Polonią Świdnica. W tamtej drużynie boksowali chłopacy z poprawczaka. Mnie też się trafił taki chłopak. Jego koledzy dopingowali go: „zabij, zabij!” Trochę byłem przerażony. Tym bardziej, że miałem walczyć w kategorii półciężkiej, czyli do 81 kg, a ja ważyłem wtedy 74 kg. Żeby przybrać na wadze piłem kranówkę. Tak się nią zatrułem, że potem wymiotowałem w ubikacji. Mimo emocji i problemów żołądkowych, posadziłem rywala na deski ciosem przypominającym… pływanie kraulem. 

A do reprezentacji Polski jak pan trafił?
W roku 1990 nie dogadałem się z kierownikiem klubu i postanowiłem wystartować w wadze ciężkiej. Kilogramy dobijałem słodkim blokiem, którym zajadałem się podczas filmu w kinie. Pojechałem na Mistrzostwa Dolnego Śląska, gdzie w finale pokonałem 3:2 takiego znakomitego chłopaka z Zagłębia Lubin. To otworzyło mi furtkę do mistrzostw Polski w Jastrzębiu. Tam pokonałem najpierw reprezentanta Polski – Józka Włodarczyka, który był nawet liczony, a w finale śp. Pawła Pyrę, który też nieźle boksował w kadrze. Przed finałem, trener kadry Jerzy Rybicki powiedział, że mistrzowie Polscy zawalczą za dwa tygodnie w meczu Polski z USA, który miał zostać rozegrany w Poznaniu.

I przyjechał pan boksować do Poznania.
Tak. Pamiętam, że spaliśmy w hotelu niedaleko hali Arena, w której mieliśmy mieć mecz. Kilka dni trenowaliśmy wspólnie z Andrzejem Gołotą i Tomkiem Borowskim, a wieczorem ze dwa razy do pokoju przychodził do mnie trener Jerzy Rybicki, żeby odwieść mnie od walki w kategorii ciężkiej. „To nie jest dla ciebie naturalna waga, a twój rywal to wielki chłop, odpuść” – mówił. Uparłem się. Rywal, czarnoskóry James Johnson faktycznie zrobił na mnie wrażenie. Wielki ponad 190 cm facet, do tego wicemistrz USA. Ale walka trwała tylko… 36 sekund. Wyprowadziłem kombinację prawy-lewy, pociągnąłem prawym sierpowym i Amerykanin upadł na twarz. Potem trafiłem go drugi raz i poleciał na liny. Nokaut. Dlatego Poznań to dla mnie bardzo szczęśliwe miasto. Wygrałem tam przecież w swoim reprezentacyjnym debiucie. Mało tego, nie przegrałem tam żadnej innej walki!

Debiut w kadrze udany, podobnie jak debiut olimpijski. Ale zanim zdobył pan brązowy medal w Barcelonie, mógł pan tam wcale nie wystąpić.
Najpierw w turnieju przedolimpijskim wygrałem jedną walkę, ale drugą przegrałem. Doskonale ją pamiętam, bo walczyłem z takim Francuzem – późniejszą gwiazdą boksu zawodowego. Wtedy już w 12 sekundzie powalił mnie na plecy – to się zdarzyło pierwszy i ostatni raz podczas moich 300 walk. Potem pojedynek się wyrównał, w trzeciej rundzie to on leżał na deskach, ale finalnie przegrałem na punkty i szansy na igrzyska musiałem szukać w repasażach. Już wtedy okazało się, że żeby być pierwszym rezerwowym w Europie (bo miejsce zgodnie z prawem zabrali Hiszpanie, jako gospodarze igrzysk), musiałem wygrać dwa pojedynki. Zrobiłem to. Najpierw wygrałem ze świetnym Szwedem Leifem Keiskim, który potem walczył o pas mistrz świata w boksie zawodowym, a potem jeszcze przed czasem zakończyłem walkę z rywalem z Czechosłowacji. Przez 4 miesiące jeździłem na zgrupowania z kolegami, którzy byli już pewni występu na igrzyskach. Trener wciąż powtarzał: „Spokojnie, coś się zwolni”. Tydzień przed wylotem do Asyżu, dałem sobie spokój. Napisałem do trenera i kolegów list, że nie chcę być piątym kołem u wozu i odpuszczam. Wróciłem do domu. Całą noc z kolegami grałem w bilard, a nad ranem mama, mówi, że przyszedł do mnie policjant, który powiedział, że dzwonili na komendę z Gwardii i że mam pilnie przyjechać do klubu. Pojechałem dopiero nazajutrz. A tam trener Leszek Strasburger z drugim trenerem Zygmuntem Gosiewski oznajmił, że jadę na igrzyska. Okazało się, że zawodnik z Hiszpanii, reprezentant gospodarzy, ma kontuzję i ja wskakuję na jego miejsce. Smaczku dodaje fakt, że nos rozbił mu Polak, Cezary Banasiak w sparingu Hiszpanii z Polską B.

W Barcelonie było was 8!
Tak, mieliśmy mocną reprezentację. Jeszcze przed losowaniem żaden z nas, ośmiu Polaków, nie chciał w swojej kategorii trafić na Kubańczyka, bo oni byli wtedy najlepsi na świecie. I przychodzą trenerzy po losowaniu i mówią, że dwóch z nas trafiło właśnie na Kubańczyków – kolega Krzysiu Rojek na legendarnego Feliksa Savona, który zdominował swoją kategorię przez 15 lat, no i ja na Angelo Espinosę. Spojrzałem na moją drabinkę i patrzę, że jak wygram w ćwierćfinale z Kubańczykiem, to będzie półfinał i medal. Będzie ciężko, ale dam radę – powiedziałem. Koledzy się śmiali.

Do walki z Espinosą trzeba było pokonać dwóch rywali.
Tak. Najpierw pokonałem wicemistrza świata juniorów, 18-letniego Aleksandra Gonzaleza z Portoryko, a po nim mistrza Afryki, Mohameda Benguesmię z Algierii. Obie walki nie były piękne. Ale już kolejna, z Espinosą, była walką o życie.

Espinosą, który był pana idolem.
Kiedy zaczynałem przygodę z boksem, on zostawał mistrzem świata. Widziałem jego wcześniejsze walki. Był piekielnie mocny. Mówię sobie: „Boże, zabić mnie nie zabije, a jak coś pokombinuję, to kto wie”. No i się zaczęło. Pierwsza runda dla mnie, a on po komendzie stop wyprowadza cios, sędziowie dają 3:3, w drugiej miałem kryzys, bo Kubańczyk bardzo mocno bił, w trzeciej wyrównanie. Bardzo chciałem wygrać, czasem go klinczowałem, ściągałem. A że finalnie dostał karę za cios po czasie wygrałem 9:7!

Walki półfinałowej z Niemcem Torstenem Mayem w ogóle nie miało być.
Po wygranej ćwierćfinałowej walce z świetnym Kubańczykiem Angelem Espinosą dostałem od trenera jasny przekaz: „Wojtek, walki półfinałowej nie będzie. Masz finał!”. Wszystko przez kontuzję, której Niemiec May nabawił się w swoim ćwierćfinale. Montella Griffin rozbił Torstenowi łuk brwiowy. Rana była na pięć centymetrów. W normalnych okolicznościach sędziowie nie powinni dopuścić Niemca do walki. Ale ja coś przeczuwałem. No i miałem rację. Ważenie, badania lekarskie, a tu May z plastrem i zasłaniającym go kaskiem dopuszczony do walki. Nie byłoby to możliwe, no ale prezydentem boksu olimpijskiego był… Niemiec Hanz Karl Ber. Swoim wolno było więcej.

No i przegrał pan bój o finał na punkty.
Niemiec w całej walce trafił mnie może ze dwa razy, ale hiszpański sędzia dał mi dwa ostrzeżenia, na które się nie kwalifikowałem. May dostał w prezencie 6 punktów i wygrał 8:6. Byłem zły, bo w finale z Ukraińcem Rostisławem Zaulicznyjem bym sobie poradził! Od tamtego czasu wściekałem się jak sędziowali mi Hiszpanie, a dziś Hiszpanem jest… mój zięć!

Od tamtego medalu olimpijskiego – ostatniego polskiego boksera mijają już 32 lata, w Paryżu medal dla Polski byłby niespodzianką wielkiego kalibru.
Powiem więcej, medal w Paryżu graniczy z cudem. Na razie medalowe szanse mają tylko kobiety. Zakwalifikowały się dotąd trzy: Aneta Rygielska, Elżbieta Wójcik i Julia Szeremeta. Panowie wciąż mają szanse, ale muszą dobrze zawalczyć w turnieju kwalifikacyjnym w Bangkoku. Najbardziej liczę na Damiana Durkacza i Mateusza Bereźnickiego. 

Co jest przyczyną takiego stanu pięściarstwa w Polsce?
Brak meczów ligowych drastycznie obniżył poziom boksu w Polsce. Liga była bardzo potrzebna, bo walczyło w niej wielu świetnych zawodników m.in. z Ukrainy, Białorusi czy Czech. W potyczkach ligowych bili się czołowi pięściarze świata. Chociażby Władymir Kliczko, mistrz świata IBF, WBO i IBO, kiedyś był bokserem warszawskiej Gwardii.

To były lata 90-te, a więc czas kiedy i pan boksował. Miał pan okazję się z nim zmierzyć?
W lidze nie miałem okazji się z nim spotkać, bo kiedy Kliczko przyszedł do warszawskiej Gwardii rozgrywki rozbito na część północną i południową. To byłaby ciekawa potyczka, bo ja wtedy przez 4,5 roku nie przegrałem żadnej walki w Polsce. Ale co się nie udało w naszym kraju, to stało się na turnieju w Halle. W roku olimpijskim w 1996 roku trafiliśmy na siebie na turnieju w Niemczech. Walka była bardzo trudna. Miał niesamowity zasięg ramion i ciężko było do niego dojść. Ale pojedynek był wyrównany. Przegrałem go 6:9, bo 6 punktów Kliczko dostał za moje dwa ostrzeżenia. Do dziś mam satysfakcję, że po walce ze mną już nie przystąpił do kolejnej, bo porozbijałem mu prawą część twarzy i oko. Szkoda tylko, że nie wygrałem.

Teraz w Polsce popularniejsze niż boks jest MMA. 
MMA jest bardzo trudną i zarazem niebezpieczną dyscypliną sportu. Ja spróbowałem jej w wieku 47 lat. Dziś jest moda na tę formułę łączącą wiele dyscyplin.

Poznań w sposób szczególny kibicuje Mateuszowi Gamrotowi, który jest zawodnikiem Czerwonego Smoka.
Mateusza Gamrota osobiście nie znam, ale widziałem kilka jego walk. Bezsprzecznie jest dziś gwiazdą światowego formatu. 

 

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama